poniedziałek, 30 kwietnia 2018

Od Bruna do Jerry'ego

Obudziłem się bardzo wcześnie rano, gdy rozgwieżdżone niebo dopiero co zaczynało się rozjaśniać, a słońce jeszcze nie wystawało zza horyzontu. Nie miałem zamiaru leżeć na posłaniu, więc wstałem i poczłapałem do wyjścia. Wychodząc z nory wziąłem głęboki wdech, i powoli, z zamkniętymi oczami wypuściłem powietrze; spojrzałem w niebo, przyglądając się jego pięknu.


Po chwili ze smutkiem wlepiłem wzrok przed siebie, i ruszyłem nad rzekę. Zbieranie ziół przynajmniej zajmie mi nieco czasu, a lepsze to niż samotne siedzenie w swojej norze. No, gdybym jeszcze miał ze sobą kogoś, kto nie zwracałby uwagi na moje wady, i mnie kochał... byłbym szczęśliwy. Rodzina rodziną, ale w końcu nie zajmę jakiegoś ,,pierwszego miejsca'' w ich sercu.
***
Ostatni spacer po zioła na dziś... Słońce już wyszło zza horyzontu, i cieszy oczy swoją intensywnie pomarańczową barwą. Natomiast u mnie w domu suszy się lubczyk, bazylia, mięta, melisa i szałwia, a ja niosę korzeń imbiru i ,,laskę'' trzciny cukrowej. No, rzecz jasna pechowiec ze mnie, tak więc zaraz za drzewem rosnącym niedaleko mojej nory wpadłem na kogoś kto akurat biegł. Imbir i trzcina wypadły mi z pyska, a ja sam upadłem na drzewo. Wilk na którego wpadłem odleciał jakiś metr dalej, i spojrzał na mnie z grymasem na pysku.
- Przepraszam... Mogłem uważać gdzie idę... - powiedziałem kładąc uszy po sobie, i wlepiając oczy w ziemię.

Jerry?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz