piątek, 15 grudnia 2017

Od Genevieve do Maxine

Przemierzałam kolejne fragmenty lasu. Zbyt długo biegłam co nie wypłynęło dobrze na moje płuca. Gardło niemiłosiernie mnie piekło. Poczułam gorzki smak krwi w przełyku. Musiałam znaleźć bezpieczne schronienie, żeby w końcu odpocząć. Przecież tu mnie nie znajdą. Byłam już poza ich zasięgiem, zresztą nie mogli gonić mnie w nieskończoność. Ujrzałam małe jezioro więc postanowiłam przystanąć. Przysiadłam przy wodzie i przejechałam językiem moją świeżą ranę łapy. Gdyby nie Merlin i jego wataha nie musiałabym uciekać i nigdy nie zahaczyłabym łapą o leżącą na ziemi gałąź.
- Gdzie ja w ogóle jestem? - szepnęłam cichutko do siebie. Przybliżyłam się do jeziorka. Wydawało się w miarę czyste więc zaczęłam łapczywie chłeptać wodę. Zimny napój przyjemnie łaskotał moje podrapane gardło. Wstałam zaczęłam powoli kroczyć wzdłuż pobliskiej dróżki. Nie wiedziałam dokąd idę ale szczerze mówiąc nie obchodziło mnie to. Nie miałam przecież nic do stracenia. Bez rodziny, bez własnego miejsca na ziemi, bez żadnych zobowiązań... Jednak nie było to tak kolorowe jak mogłoby się wydawać. Ze spuszczoną głową przemierzałam kolejne fragmenty lasu. Nagle usłyszałam czyjeś kroki. Szybko poderwałam się i ukryłam w pobliskich krzakach. Przede mną kroczyła czarna wilczyca.

Maxine?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz