Kilka warknięć i kłapnięć szczęką w zupełności wystarczyło, by skutecznie wypłoszyć ludzi z naszego terytorium.
- Myślisz że tu wrócą?... - Mel zerknęła na mnie kątem oka, na moment odrywając wzrok od uciekających przez leśne gęstwiny mężczyzn.
- Zapewne tak... - westchnąwszy położyłem uszy po sobie - Lepiej będzie czym prędzej stąd odejść. Za parę dni może pojawić się ich tutaj więcej. Jeśli przekroczą granicę naszego terytorium...
- Zaatakujemy?
- Nie... Nie poprowadzę watahy na rzeź, a nasza klęska jest pewna. Nie pokonamy ich.
Przez jakiś czas siedzieliśmy w zupełnej ciszy, jakby cały ten piękny świat w jednej chwili przestał istnieć. Wszystkie nasze nadzieje, plany... Istota dalszego życia stada stanęła pod znakiem zapytania.
- Nilay, chyba mi nie powiesz, że nie wiesz co masz robić... Przecież ty zawsze masz plan... - partnerka wciąż liczyła na choć jedno dobre słowo z mojej strony, jednak w zaistniałej sytuacji, po raz pierwszy w życiu nie mogłem powiedzieć "będzie dobrze", gdyż sam miałem co do takiego stwierdzenia mieszane uczucia.
Melinda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz